Toskańskie Klimaty Czerwiec 2011

Dzień 1 (24.06.2011) W końcu urlop!!! Już myślałam że to nigdy nie nastapi... ale w końcu jest!!! :) Zaczynamy pakowanie. Tras...



Dzień 1 (24.06.2011)

W końcu urlop!!! Już myślałam że to nigdy nie nastapi... ale w końcu jest!!! :) Zaczynamy pakowanie. Trasa zaplanowana już parę miesięcy wczesniej czeka na przejechanie, oczywiście znając nas zmienimy ją w trakcie jej trwania przynajmniej parę razy ;) ale w końcu nie byłoby zabawy bez zmian i niespodzianek ;) Wyciągamy nasze zakurzone kempingowe graty, sprawdzamy dziury, rozerwania itp. , wyciągamy nowiutki namiot dla leniuszków (taki z Decathlonu – rzucasz w 2 sek stoi, składasz w pół godziny ;) przynajmniej na początku). 



Jeszcze tylko pyszne puszkowe żarcie i suche zupki, duuuużo wody i mleka , graty dzieci i właściwie możemy jechać...
Tym razem jedziemy przez Niemcy. Trasa po Polsce... no cóż pewnie będzie lepiej.... ale kiedy????? Na razie walka ale nic to, późnym popołudniem w końcu wjeżdżamy na osławione niemieckie autostrady. Cóż mam powiedzieć? Są świetne, kierowcy zdyscyplinowani... wprawdzie kocham naszą słowiańską fantazję i gorące głowy ale tu po raz kolejny doceniam porządek i przestrzeganie przepisów. Czy ja napisałam gdzie jedziemy???? No chyba nie :) Kierunek: Włochy, a konkretnie Emilia Romagna, Toskania i Liguria. Dochodzi 20-a zaczynamy szukać noclegu. Dzieciaki dostają już szału w samochodzie, obejrzeli już chyba połowę zbiorów filmowych a tu dopiero początek wycieczki … Spontanicznie zjeżdżamy z autostrady do miejscowości Koditz i znajdujemy nocleg w pensjonacie pamiętającym pewnie lata 70e ale oczywiście czyściutkim i zadbanym. Przy okazji poznajemy sympatyczną polską rodzinę zmierzającą do Francji, która też spontanicznie zjechała z autostrady w poszukiwaniu noclegu. Po krótkiej niestety nocy i po dobrym śniadanku żegnamy się z nowo poznanymi rodakami i naszym gospodarzem   i ruszamy w drogę.....

Dzień 2 (25.06.2011)

Pogoda lepsza niż wczoraj, nie pada, nie wieje więc nasza podróż odbywa się szybko i sprawnie. Przez Austrię (Insbruck) docieramy w końcu do Włoch. Wspinamy się na szczyt przewyższenia Sarentino na wysokość 2211 m npm. Widoki piękne, wspaniała alpejska przyroda w całej krasie wita nas na szczycie, aż żal jechać dalej.

Jednak naszym celem jest miejscowość Reunion (niem. Ritten) niedaleko Bolzano, w której znajdują się kamienno-gliniaste iglice wyglądające jak kopce gigantycznych termitów. Sięgające 40m iglice powstały ok 10 tys. lat temu na skutek wymywania przez wodę gliny i kamieni. Na ich szczytach balansują niczym gigantyczne czapki głazy, które nasza matka natura pozostawiła chyba dla żartu ;) Niestety trzeba się śpieszyć aby ujrzeć te cuda naocznie. Rok z rokiem na skutek erozji kolejne iglice kurczą się i zapadają.


Jedziemy dalej wspaniałymi serpentynami doliny Alpi Sarentine. Nasz samochód ma chyba dość tych atrakcji a my z zazdrością obserwujemy, dosłownie tabuny motocyklistów śmigających w zakrętach. Weronika w ramach rozrywki zaczyna liczyć motocyklistów – po godzinie liczenia i liczbie 275 ma dość, my jeszcze nie ;) Przyklejeni do szyb podziwiamy widoki, oczywiście za wyjątkiem Artura, który dzielnie pokonuje naszym bolidem kolejne wzniesienia ;) Wszystko ładnie pięknie ale mało włosko!!! Dzieciaki dopytują się kiedy w końcu będziemy we Włoszech... wszędzie rozbrzmiewa język niemiecki, nazwy miejscowości i reklamy po niemiecku... hmmm nawet kawa nie taka... Jedziemy dalej do Bolzano. Znajdujemy przyzwoity kemping i postanawiamy zostać tam na jedną noc..

Dzień 3 (26.06.2011)

Rano pakowanie... a ... nie wspomniałam o pysznym kempingowym obiadku jakie zaserwowałam rodzince poprzedniego wieczora... ;) podsmażana mielonka z puree z proszku podana z pysznym sosem grzybowym knorra i wspaniałymi ogórkami konserwowymi.... zupełnie nie rozumiem min rodzinki... czyżby im nie smakowało????? ;) Dzisiejszy cel dolina Val Camonica niedaleko Lago d'Isola i ryty naskalne sprzed 8 tys. lat wpisane na Listę UNESCO. No więc pędzimy dalej lokalnymi drogami – uparliśmy się, że w miarę możliwości będziemy unikali autostrad co we Włoszech wcale nie jest takie łatwe. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu..... i na autostradę ;) ale jak na razie nam się udaje. Ale zanim wyjechaliśmy z Bolzano jedziemy do muzeum górskiego Rajnholda Messnera (Messner Mountain Museum) położonego w ruinach Sigmundskron Castle. Muzeum jest zaskoczeniem, przynajmniej dla mnie. Po 15 minutowym spacerze docieramy do ruin i widzimy niesamowity kontrast zamku, o którym pierwsze wzmianki pojawiły się już w 945r. I atmosfery związanej z alpinizmem, Tybetem, sztuką. W progach zamku wita nas Budda, dzwonią dzwonki i powiewają modlitewniki tybetańskie. Krążymy po wąskich przejściach, wspominamy historię alpinizmu od samych jej początków - szkoda, że zabrakło choćby małej wzmianki o niemałym przecież wkładzie Polaków w rozwój alpinizmu, ale cóż, nie pierwszy raz się o nas zapomina :(

Po dwóch godzinach zwiedzania postanawiamy wrócić do samochodu, przed nami jeszcze długa droga . Około 17ej docieramy do naszego drugiego celu. Niestety Informacja turystyczna zamknięta, miasteczko wyglądające na wymarłe.. ale przecież nasz cel jest tuż obok. Z pobliskiego hotelu bierzemy reklamówki i plany okolicy i jedziemy na poszukiwanie naszych rytów naskalnych. Podjeżdżamy do bramy Parku Narodowego Rytów Naskalnych, opłacamy wstęp i zaczynamy buszowanie w krzakach i trawach. Są!!! niemal niewidoczne dla niewprawionego oka ale Weronice udaje się znaleźć pierwsze sylwetki myśliwych – młode oczy …

Po chwili biegają po okolicznych ścieżkach z Kamilem oznajmiając kolejne odkrycia. Ich wiek oceniany jest na 8tys lat. Przedstawiają sceny łowieckie, sylwetki ludzi, zwierząt a także symbole koła i krzyża. Umiejscowione są na płaskich kamieniach, trzeba się bardzo pilnować żeby na nie nie wejść bo niestety nie są w żaden sposób zabezpieczone przed butami turystów, a szkoda. Pozostaje nam wierzyć, że ludzie którzy tu dojadą docenią historię i dzieła naszych przodków i będą uważali gdzie stawiają nogi. Drugi park jest już niestety zamknięty :( No nic, coś trzeba zostawić na następny raz. Na razie szukamy noclegu i znajdujemy uroczy kemping nad lago d'Iseo. Udało nam się nawet porozmawiać z panią z obsługi po włosku, i choć polegliśmy, a właściwie małżonek poległ na liczebnikach włoskich to było przynajmniej wesoło – otóż okazało się że nasz syn ma nie 14 lat ale 40 ;)) przynajmniej według Artura ;)) szydera to podstawa ;)

Dzień 4 (27.06.2011)

Jedziemy dalej i... mamy pierwszą zmianę w trasie. A nie mówiłam że tak będzie? Mieliśmy jechać do Parmy, najeść się pysznego parmezanu, zobaczyć jak go produkują …. ale jedziemy do Toskanii. Marudy wygrały i chcą nad morze. Ale zanim wystartowaliśmy, trzeba się było naszarpać z naszym kochanym Bankiem. Sprytnie ( a przynajmniej tak mi się zdawało...) przełączyłam kartę płatniczą na konto w EUR, na którym zgromadziliśmy nasze całe eurowe oszczędności. Do tej pory korzystaliśmy z gotówki bo niestety za pobyt 1-dniowy na kempingach nie chcieli akceptować kart (!!!!) ale gotówki już nie było, a karta nie działała!!!! Miły pan z Banku, zakręcony przeraźliwie po pół godzinie wyjaśniania o co chodzi, w końcu zdołał naprawić „błąd systemu” i mogliśmy jechać dalej, pieniądze udało się wypłacić. Tak więc popędziliśmy w stronę Ligurii i miasta La Spezia. Dzieciaki słysząc, że jednak jedziemy w stronę morza przestały walczyć z tyłu i się kłócić ;) Woda ma jednak magiczną moc ;)) W końcu po paru godzinach dojechaliśmy do celu i pojechaliśmy nawet dalej – do Portovenere, ulubionego miejsca poety Byrona.

Ponoć to miejsce było dla niego natchnieniem.... tylko dlaczego takim gorącym? Było chyba ze 33 st, ale lody pomogły nam przetrwać. Na obiad zakupiliśmy pyszne pesto genovese (przepis na to proste i jakże genialne danie podam na końcu wspominek). Ponieważ robiło się późno postanowiliśmy poszukać jakiegoś kempingu. Hmmmm łatwiej to było powiedzieć niż zrobić... Okoliczne miasteczka i nasz jutrzejszy cel – Cinque Terre, poprzyklejane do skał niczym jaskółcze gniazda nie dawały nadziei na szybkie znalezienie kempingu.


Trzeba było zjechać troszkę z trasy. Jadąc w niesamowitym upale po górskich serpentynach w końcu znaleźliśmy kemping prowadzony przez sympatyczną włoską rodzinę. Dzieciaki po tym kontakcie z mieszkańcami w końcu stwierdziły, że są we Włoszech ;) Kemping był porządny i czyściutki, aż żal go było opuszczać

Dzień 5 (28.06.2011)

No to popędziliśmy na zwiedzanie Cinque Terre – fragment riwiery Liguryjskiej położonej między cyplem Mesco w okolicy Levanto a przylądkiem Montenero przy Portovenere, na którym znajduje sieę pięć rybackich miasteczek poprzyklejanych do skał, kolorowych jak bajka. Coś cudnego. Można do nich podjechać samochodem (ale uwaga, od parkingu trzeba kawał dojść – choć dla leniuszków miejscowi zaradni przedsiębiorcy podstawiają zgrabny busik za 1eur ;) Ci wytrwali mogą przejść płatną ścieżką łączącą wszystkie pięć miasteczek – ok 45 km w upale ;)).


Powłóczyliśmy się po miasteczkach, zjedliśmy w każdym loda i po paru godzinach pojechaliśmy dalej, w stronę Carrary. Tam czekała na nas Beata, siostra Artura i zarazem chrzestna dzieciaków. Wieczorkiem znaleźliśmy miejsce na kempingu w miejscowości Partachia i pojechaliśmy do Beaty i do jej przyjaciół.
Zaprosili nas do knajpki na Spaghetti i pizze. PYCHA!!! Objedzeni i zadowoleni wróciliśmy w nocy na kemping. Hmmm nie jestem pewna przepisu na to spaghetti ale jak przetestuję w domu to na 100% zamieszczę przepis, było absolutnie genialne ;)

Dzień 6 (29.06.2011)

Carrara to włoska stolica marmurów. Okoliczne Alpi Apuane są całe pokrojone w kostkę.

Z tych okolic pochodzi sławny biały marmur, wykorzystywany do swych rzeźb przez takich artystów jak: Michał Anioł, Fillipo Brunelleschi i Giovanni Lorenzo Bernini. Po drodze zakupiliśmy kanapki z pysznej miejscowej focacchi (charakterystyczny dla tego rejonu płaski chleb) oraz mortadeli z pistacjami (I znowu PYCHA!!!) i pojechaliśmy do kamieniołomów. Pogoda była w miarę dobra, choć chmury straszyły zmianą pogody więc zdecydowaliśmy się na wycieczkę LandRoverami w górę, żeby zobaczyć jak wygląda cały proces wydobywania marmuru. Przed odjazdem zwiedziliśmy jeszcze małe muzeum marmuru prowadzone przez uroczego staruszka, znającego te góry i pracę od podszewki – pracował w nich od dziecka. W końcu ruszyliśmy. Biel ścian oślepiała, a kierowcy wyczyniali cuda żeby uniknąć kolizji a to z wielką koparką a to z potężną ciężarówką zwożącą potężne 12 tonowe bloki marmuru na dół do miasta.


Uroczy kierowca, opowiadał nam całą historię wydobycia. Okazało się że w tym miejscu kręcone były sceny do filmu o Bondzie („Quantum of Solace”) Kamieniołomy w związku z kręconymi scenami (ok 2 min. filmu) były zamknięte na prawie 3 miesiące!!! Dla miejscowych jest to jednak spora atrakcja i z przyjemnością o tym opowiadali.
Po tych atrakcjach wróciliśmy nad morze i reszta dnia upłynęła nam w sielskiej atmosferze rozleniwionych urlopowiczów pływających w morzu i wygrzewających się na plaży ;) Dzieciaki w końcu były szczęśliwe....

Dzień 7 (30.06.2011)

Po dwóch dniach przebywania w jednym miejscu, postanowiliśmy ruszyć dalej. Do naszej wymarzonej, winnej Toskanii, z malowniczymi winnicami, polami zbóż i pięknymi kamiennymi miasteczkami. Kierunek Lukka. To przepiękne miasto otoczone jest potężnymi wałami obronnymi z XVI-XVIII w. z jedenastoma bastionami i sześcioma bramami wjazdowymi. Ich długość wynosi 4 km i niestety daliśmy radę obejść tylko fragment murów. Zwiedziliśmy amfiteatr z II w. n.e. zmieniony na przestrzeni dziejów w plac otoczony kamienicami a także kilka pięknych romańskich kościołów m.in. kościół San Michele z rzędami arkad, San Frediano oraz Duomo, skrywający jeden z najcenniejszych skarbów średniowiecza – Volto Santo.


Zmęczeni zwiedzaniem postanowiliśmy ruszyć dalej. Po drodze do San Gimignano zatrzymaliśmy się w Monteriggioni – fortecy otoczonej ośmiometrowej grubości murami: „Jako wieńczące Montereggion mury; Wokół u szczytów basztami się stroją; Tak w cembrowiny wnętrzu, w pół postury; Na wzór wież, kołem wielkoludy stoją;” Dante. I tak ten mały fort obronny wybudowany przez władze Sieny, przedarł się do historii :)
Na noc dojechaliśmy do San Gimignano i tu postanowiliśmy zanocować. Po kąpieli na basenie, winku i dobrej kolacji poszliśmy spać.

Dzień 8 (1.07.2011)

Dzień zaczęliśmy od zwiedzenia San Gimignano - miasta nazywanego średniowiecznym Manhattanem.

Przed wiekami miasto było świadkiem jedynego w swym rodzaju wyścigu – na najwyższą wieżę. Ocenia się, że powstało ich 70. Do naszych czasów przetrwało 13. W trakcie spaceru po mieście zwiedziliśmy XII wieczną kolegiatę NMP na Piazza Duomo a następnie stary ratusz miejski z najwyższą wieżą Torre Grossa (54m). Po odpoczynku i pysznych lodach włoskich zakończyliśmy zwiedzanie wizytą w ruinach zamku La Rocca z XIVw. I wszystko byłoby cudnie ale zaczęła nam się psuć pogoda :( Lało i to mocno a prognozy pogody wcale nie zapowiadały zmiany na dobre.... Po krótkiej dyskusji wpadliśmy na szatański plan – zmieniamy trasę i jedziemy do …... Rzymu!!! Kamil aż podskoczył z radości :) No to w drogę, postanowiliśmy oczywiście omijać autostrady szerokim łukiem i ruszyliśmy sławną winną drogą przez region Val d'Orcia (wpisaną na listę UNESCO) w stronę Viterbo. Noc dopadła nas nad Lago di Bolsena. Na szczęście kempingów było mnóstwo, mogliśmy przebierać do woli. Wybraliśmy mały rodzinny kemping „Massimo” prowadzony przez uroczych, przyjaznych gospodarzy. Na kempingu poznaliśmy sympatycznych turystów z Danii, którzy niestety mieli pecha – zepsuł im się samochód i czekali aż zostanie naprawiony. Oczywiście zaoferowaliśmy wszelką pomoc jeśli chodzi o zakupu albo inne potrzebne rzeczy. Kemping był uroczy ale położony z dala od miasta. Nasi gospodarze zadbali jednak o swoich gości i we wszystko ich zaopatrzyli. Od nowych znajomych dostaliśmy namiar na fajny kemping w Rzymie, z dogodnym dojazdem do centrum miasta. Drogocenna rada, bo tej trasy nie mieliśmy przecież wcześniej zaplanowanej.

Dzień 9 (2.07.2011)

Po pożegnaniu się z Duńczykami ruszyliśmy do Rzymu. Przed nami było tylko 120km i już o 13ej byliśmy na miejscu. Oczywiście po drodze nie obyło się bez wizyt w sklepach, na pchlim targu gdzie kupiliśmy pamiątki stąd droga i tak się mocno wydłużyła. To co nas uderzyło, to wszechobecny bałagan. Toskania była czyściutka i zadbana. Może fakt, że wjeżdżaliśmy do miasta bocznymi drogami miał na to wpływ ale byliśmy tym lekko rozczarowani.
Rozbiliśmy namiot i postanowiliśmy pojechać na parę godzin do Rzymu. Najpierw trzeba się było dostać do pociągu, a to wymagało przeskakiwania przez ulice pełną trąbiących samochodów :( ale daliśmy radę. Pociąg.... hmmm lekko zmęczony, pomalowany... czuliśmy się jak w domu ;) W końcu dotarliśmy do Centrum. Ależ tam były tłumy. Na dodatek zaczął się sezon wyprzedaży i do większości sklepów (Gucci, Prada , Dolce Gabana itp.) stały dłuuugie kolejki. Ja zrezygnowałam ;) ciekawe dlaczego ;)) Poszliśmy na piechotkę w kierunku Schodów Hiszpańskich, pooglądaliśmy ludzi, obrazy, wsłuchaliśmy się w otaczający nas harmider.

To miasto tętniło życiem na całego, nie umiem go chyba porównać do żadnego innego miejsca na ziemi. Powodowało chaos w głowie ale też sprawiało, że czułam się tam szczęśliwa, choć zazwyczaj ciągnie mnie w góry i lasy z dala od tłumów.... Następnie udaliśmy się w stronę „Ołtarza Ojczyzny” - jest to muzeum-pomnik zaprojektowany przez Giuseppe Sacconiego.

Na jego dolnym poziomie znajduje się symboliczny grób nieznanego żołnierza przed którym przez cały dzień stoi warta honorowa i płonie wieczny ogień. Budynek został wybudowany na pamiątkę Zjednoczenia Włoch. Dalej przeszliśmy w stronę Collosseum o Forum Romanum. I chyba mieliśmy już dość na jeden dzień. Postanowiliśmy wykupić na następny dzień bilety na busy turystyczne „hop in hop off” i z tym postanowieniem powlekliśmy się na kemping.

Dzień 10 (3.07.2011)

Rzym – nasz dzisiejszy całodzienny plan. Zabraliśmy niezbędne rzeczy tzn. aparaty fotograficzne i ruszyliśmy w znaną już sobie trasę. Pomysł z wykupieniem biletów na busy turystyczne okazał się strzałem w 10-tkę. Po dostaniu się do centrum mogliśmy na spokojnie dotrzeć do wszystkich głównych punktów miasta. Zaczęliśmy od placu Św. Piotra, następnie ruszyliśmy w stronę Collosseum i Forum Romanum, tym razem z planem wejscia do środka i obejrzenia wszystkiego dokładnie.

Dzieciaki wspomagane lodami, pizzą i innymi pysznościami dzielnie zwiedzały razem z nami. Po paru godzinach włóczenia się po mieście postanowiliśmy wrócić na kemping i szykować się do odwrotu do Polski. Czekała na długa droga a w perspektywie pranie i pakowanie dzieci na kolonie.

Dzień 11-12-13 (4-5-6.07.2011)

Rano ruszyliśmy w drogę. Ponieważ mieliśmy nadzieję na zdjęcia pięknych wzgórz Toskańskich, postanowiliśmy wrócić tą samą drogą, którą przyjechaliśmy.

Niestety pogoda w Toskanii była nadal kapryśna i przepędziła nas na drugie wybrzeże. W nocy dojechaliśmy na kemping w okolicach Rimini. Był to chyba najbardziej zatłoczony kemping na jakim spaliśmy. Rano zwinęliśmy się w tempie ekspresowym i ruszyliśmy w dalszą drogę. No i tak się rozpędziliśmy że po 18u godzinach jazdy dojechaliśmy do domu. I tak skończyła się nasza włoska przygoda. Na pewno mamy niedosyt Rzymu i na pewno tam wrócimy. Już na spokojnie z dokładnym planem co zobaczyć, tak żeby nie przegapić żadnego ciekawego miejsca. Ale to już następnym razem :)

A teraz obiecany przepis na pesto genovese:
Umyty i osuszony pęczek bazylii miksujemy z 2 łyżkami orzeszków piniowych (można je zastąpić orzechami nerkowca ale w oryginalnym przepisie mamy wspomniane orzeszki piniowe), 3-4 ząbkami czosnku, oliwą i startym parmezanem (ok. 2-3 łyżki). Wymieszać z ugotowanym makaronem penne i podawać posypane parmezanem. Smacznego!!!!
Oczywiście żadna szanująca się Włoszka nie zrobi pesto w malakserze ale kto na to ma czas?


Ewa


You Might Also Like

0 komentarze

Popularne artykuły

'

Wizytówka Facebooka

Flickr Images