AUSTRALIA – na zachodnim wybrzeżu

Cały artykuł o którym już wspominaliśmy Agaty Szewczyk i Hani Piaseckiej opublikowany : http://www.fotogea.com/?p=3632 AUSTRALIA – na zac...

Cały artykuł o którym już wspominaliśmy Agaty Szewczyk i Hani Piaseckiej opublikowany :
http://www.fotogea.com/?p=3632

AUSTRALIA – na zachodnim wybrzeżu

AUSTRALIA – na zachodnim wybrzeżu
Pod powiekami błądzą promyki słońca. Włosy pachną wodą i solą. W ustach smak soczystego, dojrzałego mango. Czas płynie wolno, nikt się nigdzie nie śpieszy i na każdy problem jest zawsze rozwiązanie: no worries mate!
Po ponad trzech tygodniach stuprocentowego odcięcia się od reszty świata w pięknej – cudownej – wspanialej – gorącej – turkusowo – czerwonej Australii wylądowałam …. Nie, nie, nie, nieeeee…. Nie. Mnie tu jeszcze nie ma. Jestem tam, jest szósta a może siódma rano. Słońce jest już wysoko na niebie, termometr wskazuje 29 stopni.


 Wygrzebuję się ze śpiworowego kokona, na stopach pojawiają się różowe (sic!) klapeczki, kempingowa piżamka w magiczny sposób znika i zostaje zastąpiona bikini (sic po raz drugi!). Przeciągam się i patrzę jak campery już ruszają w trasę a ja spaceruję 500 m może ciut mniej a może więcej na biała plażę … woda ma kolor turkusowy i jest po prostu cudownie chłodna. Za dwie godziny żar będzie trudny do zniesienia więc z butelką wody niemal przyklejoną do moich ust będę przemieszczać się w ok. 40-to stopniowym upale kawałek po kawałku po, mojej już, ukochanej Australii. Klima w Nissanie choć mocna nie daje ukojenia, a filtr UV 50 i tak nie uchroni mnie przed sfajczeniem nosa na Rudolfa. Muchy napadają z każdej możliwej i niemożliwej strony. Potem jednak przychodzą zachody słońca i są dokładnie tak kiczowate tak jak to było w „Top Gun” (sic po raz trzeci) i wreszcie robi się chłodniej, muchy znikają, wieczorny powiew przynosi ulgę Rudolfowi, wyciągam materac, śpiwór, zamieniam się w kokon i zasypiam wieczorem w hotelu pod bilionem gwiazd….
Natural Bridge – jak widać rzeczy w Australii do „filigranowych” nie należą.
Natural Bridge – jak widać rzeczy w Australii do „filigranowych” nie należą.
Ale zacznijmy tę opowieść od początku. Moja wprawa do Australii, od dnia postanowienia, że tam pojadę do jej realizacji, to najdłuższy okres planowania w całym moim życiu. Miałam skończone siedem lat i byłam pełnoprawnym obywatelem szkoły podstawowej. Z plecakiem koloru czerwonego, który na tamte czasy sięgał wielkością połowy mojego wzrostu, wmaszerowałam do biblioteki osiedlowej i zażyczyłam sobie rejestracji mojej osoby w poczet regularnych czytelników. Pani bibliotekarka popatrzyła na mnie zza okularów grubych jak denka od butelek, znad wielkiego kontuaru, tak wielkiego, że na owe czasy wydawał mi się być prawie górą Kilimandżaro. Bez słowa protestu podała mi szarą tekturę, na której miałam wypisać swoje dane. Wspomagając się językiem i nosem wykaligrafowałam po czasie trwającym wieczność, mniej lub bardziej starannie swoje dane. Po skończeniu tej dość trudnej procedury, szanowna Pani Bibliotekarka poznała mnie z Tomkiem (Tomek Wilmowski, bohater powieści Alfreda Szklarskiego). Bohater. Idol. Podróżnik. Nieodłączny towarzysz mojej wiecznie planowanej wyprawy do Australii.
Po wielu długich latach, w dniu moich urodzin, który okazał się być 24-godzinną nocą, żegnamy Hong Kong. Zasypiam ze zmęczenia. Budzę się parę godzin później. Z okna samolotu widać krzywiznę ziemi. Po chwili, tak nieśmiało, nad horyzontem pojawia się poranne słońce. Mój pierwszy wschód słońca nad czerwoną ziemią Australii.
Pinnacles – pustynia usiana mrowiem skalnych filarów
Pinnacles – pustynia usiana mrowiem skalnych filarów
Perth. Perth jest zachmurzone, szare. Miasto jak miasto, choć jest najbardziej izolowanym miastem na świecie, to właściwie niewiele różni się od innych. Są drapacze chmur, parki, centra handlowe, centrum nauki a la warszawski „Kopernik” i ZOO (bez rewelacji). Jest 13 listopada, i teoretycznie wiosna. Prysznic w lotniskowej łazience stawia nas na nogi, choć wszystko jest do góry nogami. Opuszczamy teren lotniska by udać się na zakupy namiotu, materacy, krzesełek, naboi z gazem do kuchenki i jeszcze paru innych turystycznych gadżetów. Na koniec wyprawy okaże się jednak, że wiele z zakupionych rzeczy było zbędnych. Infrastruktura kempingowa dla niewprawnych „globtroterów” w Australii jest imponująca. Kuchnie wyposażone praktycznie we wszystko, czyste prysznice, toalety, jest dostęp do pralni, prądu, jadalni i wielkie, otwarte miejsca do barbecue, obecne po prostu wszędzie. Aż ślinka cieknie na wspomnienie o grillowanym kawałku mięsa, zagryzionym słodkim avocado nad brzegiem oceanu. Jedno jest tylko konieczne i absolutnie niezbędne: wielka siatka na muchy zakładana na głowę, potocznie przez nas nazywana w podróży „głowną moskitierą”. Muchy to naprawdę plaga australijskiego outbacku. Nie da się od nich opędzić. Nie można spokojnie jeść, siedzieć, czytać, pisać, pić.
Nie pamiętam gdzie śpimy pierwszej nocy. Na zmęczenie trasą i zmianę czasu nie ma mocnych. Organizm domaga się snu. Ostatkiem sił i tylko wirtualną siłą motywacji rozbijamy namiot. Kolacja z puszki, łyk whisky i zanim jesteśmy w stanie to sobie uświadomić – zasypiamy kamiennym snem. Rano budzę się zmęczona bardziej niż wczoraj. Czuję jak każdy centymetr mojego ciała ogarnia przykurcz. Boli mnie wszystko. Gdzie ja właściwie jestem? To nie mój dom, nie te głosy i dlaczego ktoś chichocze mi nad głową? Otwieram oczy i nagle dociera do mnie, że jestem w … AUSTRALII!!!! Tak, tak, tak, tak. A-U-S-T-R-A-L-I-A! Zmęczenie? Co to takiego? Wypełzam z mojego śpiwora, otwieram namiot i wdycham. Wdech-wydech-wdech-wydech. To inne powietrze, które smakuje solą, te inne dźwięki, które wyciszają. I tak będzie już codziennie. Przejedziemy z Hanią z sześć tysięcy kilometrów. Każdego dnia poznamy coś nowego, przeżyjemy kilka niezapomnianych przygód, poznamy wspaniałych ludzi a po trzech tygodniach wycieczki będziemy czuć niedosyt. Taka jest właśnie Australia. Gdy się raz spróbuje, wciąga jak narkotyk i uzależnia.
Nasza wyprawa prowadziła początkowo wzdłuż wybrzeża Oceanu Indyjskiego na północ. Celem była Zatoka Koralowa (Coral Bay). Północ jest nie dość, że gorąca to i bardzo wyludniona. Pokonywałyśmy kilometry nie spotykając nikogo i nic na trasie. Przydrożne tablice z ostrzeżeniem Don’t drive tired naprawdę mają sens. Trasy są długie, puste i monotonne, w ciągu dnia brakuje nie tylko mijanych w autach ludzi, ale i zwierząt. Na długich kilometrach towarzyszą nam wyłącznie termitiery. Świadectwem tego, że gdzieś tutaj żyją jednak ludzie są wszechobecne wiatraki oraz wyrafinowane, przydrożne skrzynki na listy. Czego jak czego, ale w tej kwestii poczucia humoru Australijczykom odmówić nie można. Droga była nieskończenie długa i prosta. Na tym odludziu mijały nas sporadycznie Road Trains czyli ogromne tiry z naczepami i przyczepami, które stanowiły wizualną atrakcje na tym pustkowiu. Wyprzedzać taki pięćdziesięciometrowy pociąg to była naprawdę zabawa.
Przyroda za to rekompensowała brak czynnika ludzkiego. Wiosenny busz mienił się niezliczoną ilością kolorów. Fiolety, czerwienie, żółcie, pomarańcze, róż … Kolory nie mają półcieni. Są wyraźne i bardzo nasycone. Ziemia raz miała kolor czerwony, raz żółty, raz szary. A plaże i wydmy były tak białe, że aż oczy bolały od patrzenia. No i kolor wody. Błękitny, turkusowy, zielony.
Australia to miejsce, gdzie przyjeżdża się dla przyrody. Zabytków jest mało, a historia Aborygenów smutna od dnia przybycia białych ludzi. Na naszej trasie Aborygenów spotkamy niewielu. Kilkoro dzieci kąpiących się na plaży i parę osób w jednym supermarkecie. Jedynym, namacalnym śladem kultury aborygeńskiej, którą zobaczę będą dot-paintings . Zajrzymy też do paru wymarłych wiosek, pozostałości po dziewiętnastowiecznej kolonizacji Australii, gdzie dziś jedynym śladem bytności człowieka są opuszczone cmentarze, gdzie ślimaki znalazły swój dom.
Na nartach nauczyłam się jeździć stosunkowo niedawno. Snowboardu nigdy nie próbowałam. Ale za to spróbowałam sand-boardu. W Lincelin dla turystów oferowana jest atrakcja w postaci zjeżdżania na desce po wydmach. W 30-to stopniowym upale wdrapujemy się na 15 – 20 metrowe wydmy i testujemy. Na początku sukcesów żadnych. 2-3 metry i koniec jazdy. Techniki są różne – na leżąco, na siedząco, bokiem, prosto, pod kątem, z zakrętem. Po godzinie mamy pierwsze sukcesy. Po kilku udanych zjazdach, mamy już tej zabawy serdecznie dość. O ile sam zjazd na piachu jest fantastyczny i dostarcza adrenaliny oraz pozytywnych emocji, tak wdrapywanie się pod górę w piachu już nie. A wyciągu brak. Znudzone zabawą jedziemy dalej. Z głównej drogi odbijamy w dość specyficzny teren ni-to-osada-ni-to-nie-wiadomo-konkretnie-co-składający się z blaszaków i znaku drogowego na wydmie „Give way ”. Wydaje się to być dość komiczne i absurdalne w środku niczego i do tego na wydmach. Ale, za znakiem ukazuje się nam piękna, biała, piaszczysta plaża, na której dozwolona jest jazda samochodem. To dopiero podnosi adrenalinę. Gwiazdy serialu „Słoneczny Patrol” niech się schowają. Cieszymy się jak dzieciaki, kiedy rozpędzony samochód rozbryzguje fale. Zamieszkujące plażę ptaki nie podzielają jednak naszego entuzjazmu. Odwrócone tyłem do nas podziwiają ocean.
Pick-up to w australijskim outbacku najpopularniejszy środek transportu. Kradzieże nie zdarzają się może często, jednak “strzeżonego, Pan Bóg strzeże”…
Pick-up to w australijskim outbacku najpopularniejszy środek transportu. Kradzieże nie zdarzają się może często, jednak “strzeżonego, Pan Bóg strzeże”…
Przy zachodzie słońca trafiamy do Parku Narodowego Nambung by obejrzeć Pinnacles. To taka atrakcja turystyczna, wyglądająca jak skamieniała kolczatka-gigant, pośród której kolców możemy się teraz poruszać. Trochę to przypomina gigantów niedokończoną grę w szachy. Grali, grali a potem zapomnieli posprzątać pionków do pudełka. Wygląd i rozrzucenie po terenie skalnych iglic zastanawia, nikt nie ma absolutnej pewności co do ich pochodzenia. Dla mnie będą stanowić o tyle miłe wspomnienie, że pomiędzy nimi zobaczę moje pierwsze kangury.
Największą osadą ludzką, jaką miniemy po drodze będzie Geraldton. Gdyby nie informacja w przewodniku Lonely Planet, że jest to ciekawe miejsce do zwiedzenia to pewnie nie zabawilibyśmy tam dłużej. Ale warto było. Głównie dlatego, iż według danych z lokalnego muzeum, to właśnie w te okolice przybyli pierwsi biali. I nie byli to angielscy więźniowie, tylko Holendrzy. Tragiczna historia załogi holenderskiego statku handlowego „Batavia”, który 4 czerwca 1629 roku rozbił się o brzeg wyspy nieopodal dzisiejszego Geraldton jest bardzo poruszająca. Bardziej jednak wstrząsa i przeraża okrucieństwo w stosunku do Aborygenów. Opisaną historię traktowania rdzennych mieszkańców, rozdzielania rodzin i porwań dzieci czyta się z bolącym sercem. Cóż powiedzieć – biały dzikus?
Kalbarri to wspaniały park, na terenie, którego można podziwiać jedną z niewielu rzek z płynącą wodą (koryta większości są wyschnięte). Przewodnik polecał wybranie się na The Loop – wielki zakręt, który pokonuje rzeka. I nic by nie było w tym nadzwyczajnego, gdyby nie potężne klify, które dopełniały dramatyzmu sytuacji. Zmienność krajobrazowa buszu jest nie do opisania. Teren ten zasiedla ponad 200 różnych gatunków roślin i zwierząt. Hania okazuje się być chodzącą encyklopedią w zakresie flory i fauny. W trakcie naszej wędrówki funduje mi opowieści o napotykanych roślinach i zwierzętach, rzucając nazwami tak jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie i to jest po prostu normalne, że każdy człowiek na tej planecie wie, że kawałek zielonego czegoś z czerwonym czymś, to jest coś tam coś tam, a żółte to to, a po łacinie to siamto. Kukabura, banksje, blackboye, bottlebrush – zapamiętałam raptem ułamek tego, co usłyszałam. Ale jej wiedza ożywia krajobraz i wspaniale uatrakcyjnia naszą wyprawę.
Wieczorem, po rozbiciu namiotu, postanowiłyśmy powrócić do Kalbarri i sfotografować nocne niebo. Cel to uwiecznić Krzyż Południa. Z fotografii niewiele wyszło, po pierwsze dlatego że Krzyża nie wyszedł jeszcze znad horyzontu, a po drugie dlatego, że nie wyszło i już. Za to doznania z naszej nocnej wyprawy pozostaną na długo w pamięci. Światła samochodu, nawet długie, tylko w nieznacznym stopniu rozpraszają ciemność i jazda powyżej 60 km/h podnosi adrenalinę. Ledwo można zobaczyć zarys drogi, nie mówiąc już o pędzących na oślep przed maską kangurach i królikach. Podjechałyśmy na klify. Po wyłączeniu silnika i zgaszeniu świateł ogarnia nas nieprzenikniona ciemność. Nie widzę swoich dłoni, nie widzę nawet zarysu samochodu. Od auta odeszłam może na trzy może na pięć metrów. Po kilku obrotach ze statywem i parominutowym wpatrywaniu się w niebo czuję, że tracę grunt pod nogami. Nie za bardzo wiem gdzie jest poziom a gdzie pion. Niebo się załamuje i czuję jakbym była ukryta w szklanej kuli, którą ktoś potrząsa. W oddali słychać odgłos fal uderzających w klify a obudzona nocnym chłodem lokalna awifauna urządza koncert w okolicznych krzakach. Jest pięknie.
Cały czas podążamy na północ. Gdy wieczorem siedzimy na kempingu i mówimy, że jedziemy w tym kierunku, ludzie kiwają z politowaniem głowami. Tutaj jest bowiem koniec sezonu i z północy się ucieka. Niby to dopiero początek wiosny, ale temperatura coraz bardzie zbliża się do 40-tej kreski na skali Celsjusza. Przez przypadek trafiamy na muszelkową plażę. Proszę jednak nie mylić jej z polskim wybrzeżem pełnym piasku, na którym leżą muszelki. Tutaj muszelki są zamiast piasku. Niesamowite, ale prawdziwe. Wszędzie muszelki, muszelki, muszelki. Muszelki są na szerokość i na głębokość, wszędzie jak okiem sięgnąć.
Przed nami dwa cele: zobaczyć trombolity oraz stromatolity, twory o których Hania opowiada przedziwne historie oraz snorkeling w Coral Bay. Trombolity to pierwotna forma życia, mówiąc w skrócie i językiem laika. Spodziewam się dziewiątego cudu świata, a na miejscu widzę coś na kształt zaschniętych krowich placków. Moje rozczarowanie jest wielkie, ale Hania jest zachwycona – najwyraźniej dla biologa spotkanie z najstarszymi przetrwałymi na Ziemi organizmami to przeżycie niezwykłe. Zarówno trombolity jak i stromatolity zostały uwiecznione na portrecie rodzinnym w serii około tysiąca zdjęć, z przodu, z tyłu i z profilu i tym sposobem wszyscy są zadowoleni.
Z każdym przebytym kilometrem robi się coraz bardziej gorąco. Dla ochłody i chwili w klimatyzowanym pomieszczeniu zjeżdżamy do Shark Bay. Jak nazwa ładnie wskazuje, witamy w zatoce rekinów. Jak na razie rekinów w zatoce nie widzę, ale kilka wspaniałych okazów podziwiamy w oceanarium. Zza bezpiecznej barierki wyglądają nawet OK, ale kiedy wyskakują ponad powierzchnię wody w celu zdobycia pokarmu, ich lśniące i równe ząbki jakby prosto od dentysty, skutecznie podnoszą ciśnienie. Opuszczamy oceanarium i chłodne Shark Bay podążając w kierunku Monkey Mia. Monkey Mia, wbrew nazwie, nie ma nic wspólnego z małpami, jest tak naprawdę zatoką, w której można spotkać delfiny. My spotykamy. Widok delfina wywołuje szeroki uśmiech. Te sympatyczne ssaki są po prostu cudowne. Rano korzystamy z atrakcji turystycznej jaką jest karmienie delfinów. Delfiny zachowują się jak psiaki, pływają przy brzegu i cieszą się na widok ręki wyciągniętej z rybą. Jednakże najfajniejszą atrakcją Monkey Mia okazało się być spotkanie na parkingu przy samochodzie z rodziną … emu. Cała grupa beztrosko spacerowała sobie wokół samochodów zaglądając to tu, to tam i nic nie robiąc sobie z gapiów i wszędobylskich paparazzi. I my tam byłyśmy i nie jedną fotkę zrobiłyśmy!
Ciekawą atrakcją australijską są słone jeziora. Tafla zbiornika przypomina bezkresne lodowisko i potrafi przybrać dramatyczny charakter. Jest to niezapomniany widok zarówno z poziomu ziemi jak i z nieba. Zafundowałyśmy sobie wycieczkę małą cessną, żeby poczuć się z jednej strony jak flying doctors, z drugiej zaś, żeby popodziwiać ten piękny krajobraz z powietrza. Widok jest niesamowity i polecam każdemu takie widoki.
Dalej podążamy na północ. Mijamy Zwrotnik Koziorożca i na zdjęciach gubimy cień. Fajne uczucie. Przed nami wyczekiwany cel – Exmouth. Exmouth to punkt na mapie, który wyznacza koniec Ningaloo Marine Park, który zaczyna się w Coral Bay. Przewodnik twierdzi, że właśnie tam, na plaży żółwice składają nocą jaja. Przestudiowawszy za dnia trasę oraz całe centrum informacyjne, wyposażone w statywy, aparaty oraz ciekawość wyruszyłyśmy nocą, niczym Sir David Attenborough, na podglądanie żółwi. Cóż powiedzieć, na pewno są tacy, którzy mają wyśmienity wzrok i po paru godzinach byliby w stanie odróżnić kolor czarny od koloru czarnego w czarnej, aczkolwiek gwieździstej nocy. My nie należałyśmy do tych szczęśliwców. Idąc tylko na słuch – gdzieś pomiędzy uderzającą o brzeg falą a szuraniem piasku, którym można było oberwać w twarz od żółwicy kopiącej jamkę, nie widziałyśmy kompletnie nic. „Naświetlanie”, „prześwietlanie” oraz „doświetlanie” zdjęć nic nie dało. Nie dramatyzujmy. Dało – bardzo ładne, kolorowe, czarne zdjęcia na czarnym tle czarnego żółwia.
Ningaloo Marine Park to obszar o długości około 250 km gdzie wystarczy założyć płetwy i już kilka metrów od plaży można podziwiać niesamowity, kolorowy i pełen życia podwodny świat rafy koralowej. My wybrałyśmy dla siebie Turquoise Bay. Przepiękna plaża, o długości 500 może 600 m. Wystarczyło wyjść w kawałek w ocean i dać się ponieść fali żeby otworzyły się przed nami wspaniałe widoki. Podobno można tu zobaczyć około 220 różnych rodzajów koralowców, a do tego całą masę nieznanych mi kolorowych rybek, bo poza płaszczką i małym Nemo nie umiem nazwać ani jednej. Piszę „podobno”, bo ile tego zobaczyłam, to nie wiem. Wiem natomiast, że Hania, która płynęła przede mną stanęła oko w oko z mini rekinem, płaszczką oraz potworem morskim czatującymi za zakrętem koralowca. W efekcie tego spotkania czerwone płetwy mojej przewodniczki, płynące dotąd leniwie przede mną nagle wrzuciły piąty bieg i pośpiesznie dobiły do brzegu. Ja mam na szczęście wadę wzroku i poza maleńkimi rybkami płynącymi na metr ode mnie, udało mi się ignorować inne morskie potwory.
Dalej na północ już nie pojechałyśmy. Z jednej strony nie było już czasu, a tak naprawdę było nam, białasom tak gorąco, że zawróciłyśmy dla ochłody na południe.
Ochłoda była natychmiastowa. W ciągu dwóch dni temperatura spadła o 27 stopni Celsjusza, z 40 na 13. Prawdziwy szok termiczny. Docieramy do Oceanu Południowego, a ten, wbrew logice europejczyka, okazuje się naprawdę zimny. Temperatura wody jest zdecydowanie zbyt niska na kąpiel. Za kilka dni, gdy miniemy Cape Leeuvin, miejsce gdzie zimny Ocean Południowy spotyka się z ciepłym Indyjskim odzyskamy frajdę moczenia się w morzu.
Największą atrakcją południa była na pewno wizyta w parku drzew gigantów. Podobno te drzewa wciąż „myślą”, że nadal trwa epoka lodowcowa. Nie wiem jak to dokładnie możliwe, ale faktem jest, że dotykanie kory tego drzewa pozostawia dziwne wrażenie. Kora jest zimna i mokra. Dla chętnych i niebojących się wysokości możliwy jest spacer wśród koron tych niesamowitych drzew. Na wysokości 40 metrów zawieszony jest ażurowy pomost, który przy każdym kroku buja się we wszystkie możliwe strony. Jeżeli komuś mało jeszcze adrenaliny może podtrzymać jej wysoki poziom wspinając się na szczyt drzewa, do umieszczonej na wysokości 60 m platformy, która służyła do wykrywania pożarów w buszu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż droga na szczyt prowadzi po wbitych w drzewo wielkich gwoździach, a jedynym zabezpieczeniem wspinającego jest jego osobisty Anioł Stróż wspomagany przez barierkę z cienkiego drutu.
Dalszy ciąg naszej wyprawy był niezwykle bogaty w spotkania z fauną australijską. Przywitałam się z koalą i kangurem albinosem, czarny łabądź sunął samotnie po maleńkim stawie, towarzyszyły mi zawodzące kruki, z których niedoli wyśmiewała się wszędobylska kukabura. Rozbawiły mnie do łez pelikany żebrzące o kawałek ryby w porcie a o zatrzymanie akcji serca przyprawił pełzający obok wąż. Mogłyśmy też zobaczyć, że żaba pływa faktycznie żabką, gdy ta dawała nura w otchłań kanalizacyjną.
Odwiedziłyśmy także słynny Wave Rock, miejsce, gdzie raz jeszcze mogłam poczuć się jak surfer. Oszukany co prawda, ale jednak. Skała wygląda jak fala – marzenie surferów, wielka i bardzo stroma. Nigdy nie miałam okazji spróbować prawdziwego surfingu, ale nakarmiona filmami w TV wyobrażam sobie, że największa frajda to śmig pod nakrywającą cię falą. I taki jest właśnie Wave Rock.
Trzeba Australii przyznać, że wszystko jest tutaj w skali „makro”. Jak choinka – to na 30 m wysoka. Jak farma – to rozciągająca się na 100 km. Jak maszyny farmerskie – to traktor wielkości naszego kombajnu. Jak termitiera – to najmniejszy kopczyk mojego wzrostu. Australia to nie jest smutny kraj. Choć ze względu na suszę i trudne warunki na pewno nie łatwo tam żyć, ludzie mają poczucie humoru i na naszej drodze nie spotkałyśmy ani jednego smutnego Australijczyka. Ale to już temat na inny odcinek i inną opowieść.
Australia to jest bardzo pojemne słowo. Po powrocie do domu, kreśląc ołówkiem trasę po wielkiej mapie tego kontynentu czuję jakbym nie przejechała nic i nic nie zobaczyła. A przecież było tego naprawdę wiele: były rekiny w Shark Bay, były delfiny w Monkey Mia, były żółwie na prześlicznej plaży w Exmouth, było dobre wino, czekolada, humbaki i foki w Margareth river, koale, kangury, walabi (takie zwierzątko, nie mylić z wasabi – japońskim chrzanem), wombaty, węże i jadowite pająki, żaby nurkujące w toalecie. Ale jakby wszystkiego tego wciąż było mało. Były trombolity i stromatolity, którymi zachwycała się Hania i zrobiła im ok. tysiąca zdjęć i bezgranicznie samotna plaża z taką ilością muszelek, ile gwiazd na niebie widać z australijskiej perspektywy. Była turkusowa woda oraz nieskończenie kolorowa i pełna życia rafa koralowa. I wciąż mi tego mało, Australio!
Tekst i zdjęcia:
Agata Szewczyk
Hania Piasecka
http://www.driftergroup.pl

You Might Also Like

0 komentarze

Popularne artykuły

'

Wizytówka Facebooka

Flickr Images