Opowieści o Sztokholmie część pierwsza

Rok temu o tej samej porze mieszkałam w Warszawie i planowałam podróż po zachodnim wybrzeżu Australii. Dziś siedzę w pięknym miesz...



Rok temu o tej samej porze mieszkałam w Warszawie i planowałam podróż po zachodnim wybrzeżu Australii. Dziś siedzę w pięknym mieszkaniu w kamienicy z 1886 roku. Drewniana podłoga trzeszczy pod stopami w samotności i mrokach nocy wychodzą z podziemi wszyscy mieszkańcy, którym w dalszym ciągu wydaje się, że mają coś do powiedzenia. I choć to tylko moja wyobraźnia, to siedząc w ponad stuletniej kamienicy, naprawdę chciałabym czasem móc usłyszeć, co mają nam do opowiedzenia ściany …





Sztokholm.

Jest początek września i jesień powoli wkrada się do miasta. Letnie ogródki szykują się do wywieszenia kartki ‘do zobaczenia za rok latem’, łodzie zostaną lada dzień wyciągnięte na ląd. Jest jeszcze ciepło. Lubię jesień w Sztokholmie. Ilość turystów spada i można zacząć delektować się miastem takim, jakim ono jest naprawdę. Kocham to miasto, za to, że mimo upływu lat, wciąż jego serce jest niezmienne. Te same ulice, domy, autobusy, stwarzają poczucie bezpieczeństwa i czegoś naprawdę trwałego, ale nie umiem odpowiedzieć, czy ma to związek z faktem, że Sztokholm to skały, skały i skały czy coś innego. Po dynamicznie zmieniającej się Warszawie, gdzie każdy dzień to inna niespodzianka, nowe korki i samochody zaparkowane wszędzie tam gdzie można i nie można – przyjazd do spokojnego i usystematyzowanego Sztokholmu - nie dość, że daje poczucie przebywania w sanatorium, to do tego zachęca do spacerów niezależnie od pogody. Warto, więc zabrać ze sobą wygodne buty, parasol i okulary przeciwsłoneczne – i wyruszyć na zwiedzania miasta piechotą. Pomimo wizualnego poczucia ogromnej przestrzeni, odległości w centrum Sztokholmu nie są duże, a wygodne ścieżki oraz niepozastawiane chodniki zaparkowanymi samochodami umilają wędrówkę przez miasto. 

Szwedzki ma w swoim alfabecie trzy literki, które obcokrajowcom przysparzają wiele trudności w wymowie. Są to: å (wymawia się mniej-więcej ”óóó”), ö ( coś na kształt ”oe”) oraz ä („ee”). Jest to dość zabawny sposób na spędzenie czasu ucząc obcych poprawnej wymowy. Dwie z tych trzech literek same w sobie są również słowami. ‘Å’ oznacza rzeczkę, strumyk, potok a ‘ö’ - wyspę. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego Sztokholm nie nazywa się, więc Stockö, skoro miasto położone jest na wyspach. Odpowiedz na moje pytanie była bardzo przyziemna, choć moje oczekiwania były bardziej romantyczne, coś na kształt Varsa i Sawy. Holme w języku szwedzkim oznacza kępę, wysepkę bez lub z bardzo małą roślinnością. Na przełomie XII i XIII wieku, kiedy powstawał Sztokholm, wyspy były małe i otoczone dużą ilością wody. Przez lata podnoszenie się lądu zmieniło ‘holm’ w ‘ö’, ale nazwa pozostała. Słowo ‘stock’ pochodzi od drewnianych bali, które otaczały ‘holm’ i służyły, jako pomost do cumowania łodzi. I tak oto powstał nam Stockholm, czyli w wolnej interpretacji – drewniana bala drewniana przy kępie. 

Z drewnianej zabudowy w Sztokholmie zostało niewiele. Są oczywiście perełki, ale dominującą cześć miasta zajmują zabudowania z XVIII – XIX wieku. Możemy taką zabudowę miasta zobaczyć w ‘dzielnicy’ Södermalm. Spacer proponuję rozpocząć od strony starego miasta, od Slussen. Słowo ‘slussen’ oznacza śluzę i tak faktycznie jest. Pod mostem, pomiędzy starym miastem a Södermalm jest śluza, która słone wody morza Bałtyckiego od słodkich w jeziorze Mälaren. Wspinając się pod górę Katarinavägen dojdziemy na taras widokowy, z którego będziemy mogli podziwiać widok na stare miasto, zamek królewski, Blasieholmen, Sheppsholmen czy Djurgården. 



Sztokholm, to miasto, o którym się mówi „Wenecja północy”.  Ileż w tym prawdy a ile w tym przeciwności. Wenecję zwiedzałam wczesną wiosną, co na polskie warunki było już praktycznie pełnią lata. Było jednak na tyle chłodno, że nie miałam okazji ‘doświadczyć’ duszącego odoru unoszącego się znad Canale Grande. Nie umiem sobie też przypomnieć, żeby ludzie chcieli kąpać się w otaczającej ich wodzie, w przeciwieństwie do mieszkańców Sztokholmu.  Szczęśliwy ten, co z okien ma widok na wodę. Wprost z domów praktycznie schodzi się na skalistą plażę i zanurza w chłodnej wodzie morza bałtyckiego, które przez Szwedów nazywane jest jeziorem jest jeziorem, tyle, ze słonym lub w słodkich wodach jeziora Mälaren.




Södermalm

Södermalm to moja ulubiona dzielnica w Sztokholmie. Dawna dzielnica klasy robotniczej w dalszym ciągu ma coś w sobie z ilością knajp mniej lub bardziej dziwnych, ciekawych, zmiennych, innych, obcych, lokalnych. Niezapomnianym przeżyciem jest kolacja w zupełnych ciemnościach. Miejsce oczywiście nazywa się „Czarny klub” no, bo jakżeby inaczej. Obsługa jest z dużą wadą wzroku, prawie niewidoma lub niewidoma, ale tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Dopiero potem zrozumiem, jak nasze światy bardzo się różnią. Z zewnątrz lokal nie robi żadnego wrażenia. Pomieszczenie gdzieś 5 x 5 raptem 5-6 krzesełek przy oknie, bar i nieprzyzwoicie drogie piwo. W pierwszej chwili rozczarowanie. Cała jednak atrakcja jest za kotarą. Potem nie wiem już, co jest dalej. Jest ciemno, ciemno, ciemno. Nie widać absolutnie nic, nie wiem, co jem, bo jednak w trybie natychmiastowym wyłączony tryb wzroku, kubki smakowe nie przetworzyły na „wiem-co-jem” zadanie. Nie wiem, w jakiej odległości stoi człowiek, który śpiewa. W kompletnych ciemnościach wszystko jest abstrakcją. Nie jestem nawet wstanie rozmawiać, bo nie wiem, w jakiej odległości jest mój towarzysz wieczoru. 

Mam bardzo bujną wyobraźnię i w parę chwil z jednej rzeczy umiem opowiedzieć mrożącą krew w żyłach historię. Pewnie tak naprawdę ta krew mrozi się tylko u mnie a innych rozśmiesza, niemniej jednak moim ulubionym tematem są duchy. Jest w Södermalmie jedno miejsce, gdzie od wieków panosza się żalące na swój los dusze. To ‘góra’ i kościół św. Katarzyny.  Kościół wybudowany w latach 1656-95 (tak, tak całe 39 lat), zbudowany na planie krzyża greckiego, był pierwszym, tego typu w Szwecji. Nazwa kościoła pochodzi od księżniczki Katarzyny, matki Karola X Gustawa. Kościół wybudowany jest na górze Katarzyny, miejscu, o którym mówi się przeklęty. Tutaj, bowiem spalono ofiary krwawej łaźni sztokholmskiej, egzekucji dokonanej w dniach 7-9 listopada 1520 roku, w której ponad sto osób straciło życie. Klątwa, jaka wisi nad tym miejscem, mówi, że wieża kościoła runie dwa razy, i tak się dotychczas stało. Kościół palił się, bowiem dwa razy, po raz pierwszy w roku 1723 a drugi w 1990. Na cmentarzu wokół kościoła pochowanych jest kilka sławnych osób, takich jak Per Anders Fogelström czy tragicznie zmarła Anna Lindh, minister spraw zagranicznych.  

Vita berget (‘biała góra’), to dziś rezerwat kulturalny, który pod koniec XIX w należał do najbiedniejszej dzielnicy Sztokholmu. Wokół parku zachowane są drewniane zabudowania klasy robotniczej z tamtego okresu, które dziś stanowią wielką atrakcję turystyczną. Pod powierzchnia parku znajduje się ogromny bunkier przeciwatomowy z roku 1943 o wdzięcznej nazwie „Pionen”.  Bunkier miał być siedzibą sztabu dowodzącego ochrony ludności cywilnej. Takich bunkrów jest w Sztokholmie więcej. Po zakończeniu II Wojny Światowej oraz zimnej wojny, bunkry straciły swoje znaczenie i dziś przebudowywane są na inne funkcje. Ten pod Vita Bergen w roku 2011 został otwarty, jako wielka serwerownia dla firmy Bahnhof. W najwyższym punkcie Vita Berget, tj. 46 m n.p.m znajduje się kościół św. Zofii, budowany w latach 1902 – 1906 i nazwany na cześć małżonki króla Oskara II. Tuż po wybudowaniu, budowla spotkała się z dużą krytyką za kopiowanie niemieckich wzorców. Dziś natomiast jest jednym z bardziej charakterystycznych punktów na mapie Sztokholmu.  

Miejsce, które po dziś dzień przyprawia mnie o uśmiech na twarzy jest Medborgaplatsen. Rynek jak rynek, ale za rynkiem widać budowlę, nazywa się Södertorn. Pamiętam jak go budowali, w 1996 roku był wielką atrakcją turystyczną i jako uczeń Sztokholmskiego liceum też musiałam odbyć obowiązkową wycieczkę w tę stronę. Nauczyciel rozwodził się wtedy nad wspaniałością i genialnością projektu. Dla ludzi obytych z drapaczami chmur, to miejsce nie robi wrażenia, ale w Sztokholmie, gdzie zabudowa dominuje raczej niska a rozłożysta, taki „drapacz chmur” był wielkim przełomem w mentalności Szwedów. Budynek wygląda jak buteleczka kropli do nosa i miał być najwyższym budynkiem mieszkalnym w mieście. W projekcie było, że budynek osiągnie wysokość 40 pięter, ale w ostateczności wybudowano 24 piętra, ale w dalszym ciągu jest to najwyższy budynek mieszkalny w Sztokholmie. 

Götgatan zamieniona jest dziś w deptak. Warto przespacerować się nią powoli zaglądając w każdą dziurę czy lokalnych knajpek, kafejek i sklepów. Jest tutaj zupełnie inna atmosfera niż na głównej ulicy handlowej Sztokholmu – Drottninggatan. Warto podelektować się tym spokojem zanim wpadnie się w bijące serce miasta. 




Agata Szewczyk



You Might Also Like

3 komentarze

  1. Jaka to będzie przyjemność, już w najbliższy poniedziałek, zobaczyć z Tobą choć część z tych miejsc :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, ze się wszystko podobało :) Zapraszam ponownie!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. super było :-) polecamy się na przyszłość

    OdpowiedzUsuń

Popularne artykuły

'

Wizytówka Facebooka

Flickr Images